Zacznę od tego, że do tej pory omijałem rogale bazujące na budowaniu talii. Banners of Ruin zachęcił mnie grafiką, przypominającą Watership Dawn oraz różnorodnością mechanik w budowaniu talii. Brutalne starcia zwierząt na ulicach Gwiazdy Zarannej wkręciły na tyle, że kilkanaście godzin nagle zniknęło z mojego życia.
Królewska intryga w Banners of Ruin
Fabuła w Banners of Ruin występuje, choć tylko na papierze. Całość jest dość mglista. Ród Enderów dokonał agresji w królestwie i my jako lojaliści Czarnostopych mamy dokonać zemsty. Czyli przebić się przez ulice miasta i zabić nowego księcia. I to niestety tyle. Naprawdę smutno mi, że nie dodano tutaj więcej szczegółów ze świata gry, bo futrzane mordki odziane w kolczugi aż proszą się o backstory. Co prawda podczas naszej podróży spotkamy postacie, które rzucą trochę światła na świat gry, jednak jest tego zwyczajnie mało.
Banners of Ruin to jednak nie RPG a rogal, więc skupmy się na mechanikach. Do księcia prowadzą nas oczywiście ulice miasta. Te podzielone zostały na trzy karty. Każda z kart różni się dając nam inny wybór, choć nie zawsze. Są sytuacje, gdzie jedna opcja będzie zablokowana, lub zmuszeni będziemy do wyboru konkretnej. Dodatkowo mamy licznik kart i gdy wyzerujemy go, napotkamy bossa. Liczba kart w puli jest spora i nie nudzi się, samych eventów jest kilkanaście i łatwo spamiętać co nam dają. Te same wydarzenia także mogą nieznacznie różnić się między sobą, więc nie zawsze spotka nas dokładnie to samo. Banners of Ruin niestety polega bardzo na szczęściu. Czasem uda nam się szybko i dobrze wyekwipować drużynę, po walkach podniesiemy pasujące nam karty, a czasem idzie odwrotnie. Wtedy szybko porzucamy obecną rozgrywkę i próbujemy jeszcze raz. Pojedynczy run nie trwa jakoś długo, więc nie narzekałem w takim przypadku.
Przed rozgrywką właściwą wybieramy dwójkę bohaterów z sześciu różnych ras. Mysz i niedźwiedź dostępni są od razu, wraz z postępem odblokujemy łasicę, wilka, zająca i bobra. Każdy z futrzaków różni się umiejętnością rasową, oraz talentami, czyli specjalnymi kartami dostępnymi tylko dla danego gatunku. Rasa bynajmniej nie ogranicza nas do stylu gry. Nic nie stoi na przeszkodzie złożyć pancerną dywizję myszy z dwuręcznymi mieczami, jak i lekkozbrojnych łuczników niedźwiedzi. Czy to będzie działało? To już inna sprawa.
W Banners of Ruin jest co robić
Walka w Banners of Ruin jest wspaniała. Plansza podzielona jest na dwa rzędy, po trzy miejsca w każdym. Rundę zawsze zaczynamy my, więc tu mamy przewagę. Co turę dobieramy pewną ilość kart i oczywiście korzystamy z nich. Liczba naszych ruchów jest ograniczona przez koszt kart, podzielony na wytrzymałość i siłę woli. Do tego dochodzi pancerz każdego z wojowników oraz witalność. Niby mało, a główkowania jest sporo. Wspomnę, że łącznie w grze jest ponad trzysta kart podzielonych na przedmioty, zdolności, talenty. Dodatkowo co dwa poziomy wybieramy umiejętności pasywne bohaterów. Możliwości łączenia tego wszystkiego jest od gradobicia.
Przeciwnicy nie pozostają nam dłużni i choć możemy podejrzeć ich zamiary i przeciwdziałać im, to i tak w końcu nas zranią. A o śmierć tutaj łatwo. Małe niedopatrzenie, padnie nam tank i cała drużyna idzie do piachu. Leczenia w Banners of Ruin jest mało, a na polu walki jest najczęściej mało efektywne. Po wygranym starciu zbieramy trochę monet oraz jedną z trzech kart. Waluta przydaje się do kupowania kart i werbowania kolejnych bohaterów, bez nich daleko nie zajdziemy. A droga jest dość długa. Musimy przebić się przez trzech bossów, z czego ostatni jest przedsionkiem do króla.
Czyli tam i z powrotem
Jednak zanim do komnaty władcy, musimy przejść Banners of Ruin drugi raz. Tak, po pierwszym pokonaniu nadzory (mi to zajęło piętnaście godzin), robimy całe miasto od zera, wykonując specjalne zadanie. Dopiero wtedy, zdrajca otwiera nam bramę i możemy stoczyć ostatnią walkę. A i nawet wtedy produkcja nie pokazuje nam wszystkiego, księcia możemy potraktować na trzy różne sposoby, każdy odblokuje nam kolejną kartę specjalną. Gra jak przystało na rogala, jest trudna, mała pomyłka, niefart w dobieraniu kart i zaczynamy od zera. Całe szczęście wraz z kolejnymi zgonami, odblokujemy potężniejsze karty, a i my nauczymy się zachowań wrogów. To drugie jest szczególnie ważne, ponieważ przeciwnicy zawsze podążają schematami. Jeśli Banners of Ruin nie sprawia nam trudności, producenci przygotowali małe utrudnienia, czyli przyrzeczenia. Przyrzeczenia składamy przed wejściem do miasta i są to utrudnienia w grze, np. przeciwnicy zadają więcej obrażeń od trucizny.
Podsumowując Banners of Ruin
Banners of Ruin prezentuje się, jak widać ładnie, arty na kartach są śliczne i całość wygląda bajkowo. Postacie nie mają jednak animacji a pojedyncze klatki dla ataku. Sporym minusem jest mała przejrzystość nałożonych efektów. Powyżej dziesięciu punktów trucizny i przestajemy odróżniać czcionkę od ikonki trutki. Muzyka jest przyjemna, dość ponura, idealnie pasuje klimatem do brutalnego świata. Żeby ukończyć raz Banners of Ruin, czyli zabić księcia, poświęciłem 30 godzin, nie mało, a zawartości jest więcej. Jeśli lubisz gry roguelike, będziesz się bawić świetnie.