Początek XXI wieku w branży gier stał pod znakiem narodzin darmowych tytułów wieloosobowych. Wiodącymi na rynku gatunkami były oczywiście MMORPG (np. Metin 2, 4Story, czy Neverwinter) i FPS-y, których szeregi zasilały m.in. WarRock, Combat Arms i Crossfire. Dziś na tapet weźmiemy jednak wyłącznie te drugie.
Pamiętacie czasy, w których gry miały wysoką cenę i utrzymywały ją przez lata od premiery? Gdy zakup gry był wydarzeniem, a nie metodą na pozbycie się zalegających na dnie kieszeni groszy? Dla mnie takim czasem były okolice 2005 roku. Wtedy właśnie powoli zacząłem rozróżniać tytuły i marzyć o ich posiadaniu. 2005 był obfity w mega hity. To właśnie w tym roku dostaliśmy pierwszą część F.E.A.R, Queak’a 4 i genialne Call of Duty 2. Naprawdę było w co grać! Było- pod warunkiem, że miało się odpowiedni budżet i sprzęt. O ile ten drugi miałem wtedy potężny, o tyle funduszy na gry jakoś zawsze brakowało.
To właśnie wtedy, na moich oczach narodził się rynek darmowych gier multiplayer, zapewniając morze darmowej i wciągającej na długo rozrywki. Nastał bowiem 2005, a więc rok narodzin sławnego War Rocka. Dwa lata później dostaliśmy Crossfire, a kilkanaście miesięcy później debiutował Combat Arms. We wszystkie te tytuły się zagrywałem. Wszystkie trzy były darmowe i wszystkie produkcje pochodzą z Korei Południowej, która od tamtej pory nieustannie zalewa rynek darmowymi produkcjami.
Wtedy właśnie rodziło się w nas pojęcie o mikrotransakcjach. Wszelkie skórki i bronie dające przewagę były podstawą opisywanych gier i choć niesprawiedliwe, to wciąż lepsze niż tabuny hackerów przelewających się przez serwery. Z perspektywy czasu rzeczone projekty były okropne. Technicznie, konstrukcyjnie i z toksycznym community, ale w ogóle mi to wtedy nie przeszkadzało. Liczyła się zabawa!
War Rock oferował na początku…
… to, co Battlefield mógł zaoferować dopiero w trzeciej części. Mapy dzieliły się na duże i małe. Na tych drugich przeważała walka w zwarciu. Podstawowymi trybami były Deathmatch i Rush. Większe mapy oferowały podbój z masą pojazdów lądowych, powietrznych i pływających. Choć teraz to standard i nic specjalnego, wtedy robiło to ogromne wrażenie. Do War Rocka czuję największy sentyment ze wszystkich wymienionych darmówek. Spędziłem tam najwięcej czasu i zdecydowanie wydawał się najmniej toporny z całej stawki. Ba! Oferował akrobatykę w postaci przewrotu w przód!
Strzelanie w założeniach było nieskomplikowane. Właściwie liczył się tylko recoil. Nie było personalizowania broni, zmiany gadżetów i niczego, co zmieniłoby jej parametry. Brakowało nawet możliwości przybliżenia broni do oka i celowania przez muszkę lub kolimator. No, może z wyjątkiem snajperek i broni, w których celownik był integralną częścią jak np. AUG. War Rock wybijał się ponad innymi tego typu grami przemyślaną konstrukcją map. Marien pamiętam do dzisiaj – coś, jak Dust z CS’a. Czasami zdarzy się mapa idealna. Myślę, że w War Rocku takich perełek było najwięcej.
Combat Arms – Młodszy Brat
Combat Arms różnił się od War Rocka tym, że stawiał tylko na małe mapy, piechotę i szerszy arsenał broni. Świetnym aspektem było podnoszenie leżącej na ziemi broni. Był jednak zdecydowanie bardziej toporny, a postacie nie były tak zwinne i smukłe. O braku fikołka chyba nie muszę wspominać… Produkcja sławnego Nexona wyróżniała się za to mnogością trybów. Od klasycznych DM’ów i trybów typowych dla FPS-ów, po tryby PVE, gdzie w kooperacji odgrywaliśmy z drużyną szturm na bazę terrorystyczną. Były też zabawy w Hordy znane z serii Gears of War i taki w którym jeden gracz zombie zaraża innych, zdrowych, aż do ostatniego na mapie.
Chciałbym się z czegoś rozliczyć…
A propos hordy. Combat Arms jest jedyną grą w historii, w której modliłem się, żeby w drużynie trafił się jakiś hacker. To przypadek, gdy ów i nie działał na szkodę innych graczy, a nawet im pomagał. Za przejście hordy na wysokich poziomach trudności były różne wartościowe nagrody. Pragnienie ich posiadania było bardzo silne. Z tego, co pamiętam, wytworzyła się niepisana zasada, że gdy trafił się delikwent posiadający dodatkowe oprogramowanie, to nie włączał go, dopóki wszystko szło dobrze. Póki drużyna odpierała ataki zombie, wszyscy grali na równych zasadach. Jednak w przypadku, gdy widać było, że drużyna się wykrwawia i gra za chwilę się skończy, hacker włączał swoje narzędzia i ratował wszystkich.
Z perspektywy czasu oczywiście wiem, jakie to było złe i szkodliwe, ale w pewnym wieku widmo ekskluzywnej nagrody, którą zdobyć mogą nieliczni, przysłaniało moralność, no bo hej… To nie ja miałem hacki, co nie? Jednym z elementów, przez które wiadomość o grze rozchodziła się pocztą pantoflową, był nutshot. Gdy gracz został niefortunnie zabity przez trafienie w krocze, na ekranie pojawiały rozbijające się o siebie dwa sugestywne orzechy! Co ciekawe te same orzechy pojawiały się w kobiecych modelach. Trybów była cała masa i to właśnie w nich upatruję sukcesu projektu. Warto dodać, że jak na darmowego FPS-a gra była dość zaawansowana graficznie. Choć teraz może to śmieszyć, w tamtych czasach wydawała się ostra jak brzytwa.
Crossfire – darmowy CS:GO
W 2007 debiutował darmowy Crossfire. Ten tytuł najwięcej czerpał ze sławnego CS’a 1.6, ale oferował już wtedy wszędobylskie dzisiaj skórki na wszystko, co możliwe. Crossfire nigdy mnie nie kupił. Miałem wrażenie, że gram w CS’a i to z tym azjatyckim, specyficznym sznytem. Chociaż z tego, co wiem, ta produkcja również cieszy się sporą estymą i wydaje mi się, że jej klasyczna wersja przetrwała najdłużej, ponieważ do teraz ma ogromne community. Gra może dziś odrzucać, ze względu wiek. Wygląda paskudnie. Jest drewniana, a ci, którzy w niej zostali, są wyćwiczeni jak żołnierze GROM-u. Taki nowicjusz najczęściej żyje nie więcej niż 10 sekund, po czym ginie nie widząc przeciwnika.
Naprzeciw wychodzi więc Crossfire X!
Mamy rok 2020. Darmowe shootery pokroju War Rocka to relikt przeszłości, a raczej poprzedni krok ewolucji. Te właśnie gry były podwalinami, na których wyrosły darmowe Battle Royale, na czele z Fortnite, Apex Legends, czy Call of Duty: Warzone. Ktoś jednak wpadł na pomysł, by zrobić krok w tył i zaprezentować stary model rozgrywki w nowych szatach.
Tak więc jeszcze tego roku, w grudniu, zadebiutuje Crossfire X! Tytuł ciekawszy niż może się wydawać, ponieważ przy produkcji pomaga samo Remedy Entertaiment! Jak to się stało, że twórcy takiego hitu, jakim jest m.in. Control, mają coś wspólnego z darmowym FPS-em? Otóż Crossfire X doczeka się trybu dla jednego gracza z pełną fabułą! Do tego, bez zaskoczenia, pojawią się także Battle Royale oraz klasyczny i nowoczesny model standardowej rozgrywki.
Tryb klasyczny to przeniesienie starego Crossfire na nową oprawą graficzną. Bardzo surowa rozgrywka dla wyjadaczy marki. Brak celowania z broni, brak sprintu. Siermięga pełną gębą. W kontrze stoi tryb „modern”. Ten jest przystosowany do nowych trendów – z bieganiem, celowaniem i różnymi zmiennymi. Dla przykładu, budynek, w którym toczy się bój, w połowie zaczyna się walić, a żołnierze mają kilkadziesiąt sekund na dobiegnięcie do okna, złapanie tyrolki, zjechanie na podwórko i kontynuowanie walki. Parę lat temu szczycił się tym Battlefield 4. Wtedy taki system nazwano Levolution. Tutaj jest to mniej spektakularne.
Crossfire X w 2020 roku
Moim zdaniem niewielką. Czuć tutaj ten feeling, który towarzyszył starym darmówkom. Wszystko jest bardzo grubo ciosane. Ruchy kamery są pozbawione niuansów, które znamy z tytułów AAA. Animacje rąk, nie są tak płynne, jak w Battlefield V czy Call of Duty: Modern Warfare. Bronie są sztywne, tak samo ruch. Diabeł tkwi w szczegółach. Dzisiejsze gry są dopracowane w takim stopniu, że byle nieścisłość burzy cały efekt.
Graficznie jest naprawdę nieźle. Gra działa na Unreal Engine 4. Nie spodziewałbym się nic poza normą, jest całkiem ładnie. Podobnie jak w Battlefield 3 i 4, graficy próbują grać flarami i kolorem czerwonym. Tutaj może nie jest to taki ciekawy efekt, ale widać, że Crossfire wzoruje się na najlepszych! Nie pozostaje nic innego jak czekać do grudnia i sprawdzić na własnej skórze, czy gra ma szansę dorównać w jakikolwiek sposób konkurencji.